Strona:Henryk Rzewuski - Pamiątki JPana Seweryna Soplicy.djvu/406

Ta strona została przepisana.

jakby rodowity szlachcic. Ale tyle mi humoru popsuł, zrabowawszy mnie do szczętu, że nie mogłem się oddąsać, i szedłem zasępiony, jak myśliwy co niedźwiedzia spudłował. Nie bardzo uważałem na szczegóły naszej podróży, bo i nie było czego uważać. Zwyczajnie bór i las, las i bór: do tego w naszej Litwie człowiek z maleńkiego przywyknął. Aż zaszliśmy ponad Teterów, a taką gęstwiną, że słońca widzieć nie można było. Dopiero Pawlik podawszy mi rękę, prowadził mnie, wlokąc nogę za nogą, prawdziwie z pieca na łeb, pod skałę, gdzie był otwór tak nizki, że ledwo nie czołgając się weszliśmy. Ale ten otwór coraz się rozszerzał, pozapalano łuczynę i tak rozjaśniało, że było widno jak wśród dnia na podwórku. Obaczyłem ogromną przestrzeń wykutą w głazie i wyrytą w ziemi: to było siedlisko rozbójników. A co za wygodne siedlisko! chociaż tam nigdy promień słońca nie doszedł. Sale, izby, a spiżarnie, a kuchnie, a składy, a piwnice, zgoła jakby jakie podziemne miasteczko. Cała hałastra wnet się roztasowała. A Pawlik taki gospodarz uprzejmy, a tak mną zajęty, że gdyby nie widok spelunki i nie leśne facyaty jej mieszkańców co chwila przypominały, żem u złodziejów na gościnie, mógłbym myśleć, że mnie jaki możny obywatel przyjmuje. Że to była godzina obiadowa, motłoch się rozsypał i każdy zajadał ochłapa, na jaki napadł, a pan Pawlik zapytał mnie, czy pozwolę, by ze