wicz, i stawiam ludzi, »szczo jeho bat’ka znały; ale i sudia i pidsudki takohoże rodu, szczo i win, i szlachectwo protiw Bohu mu pryznały«, i wieżę kazali mi wysiedzieć, że musiałem pięćdziesiąt tysięcy zapłacić, a tak »mojeju krywdoju podiliły sia.« Zgubić mnie chcieli. Ja tu szlachtę robię jakby jaki hetman: komu dam w skórę, ten zaraz i szlachcicem się robi, a potem za moje pieniądze zostaje osiadłym. »Od Kaniowa aż po Skwyru kto didycz, to szlachtycz mojej roboty.« Jeszcze za to na mnie psy wieszają, taka to tutaj wdzięczność, że ich na ludzi kieruję. »Meni ne hroszyj żal«, ale kraju; my szlachtą stali, a jak szlachectwo się spaskudziło, obaczysz, że i kraj upadnie. »Szczoż robyty: jakij pan takij kram.« Co tylko złego, to od Poniatowskiego wyszło. Pojedźno do Warszawy, a obacz kim się otoczył. Aż ksiądz Naruszewicz, który choć wiersze pisze, przecie dobry szlachcic, a nawet waszego księcia koligat — to on, lubo zausznik króla, nie może wytrzymać i mawia: Czy król myśli papiernie zakładać, że tak zbiera gałgany? Warszawa gorsza niż Sodoma, same farmazony i lutry. »Boha ne bojat sia, a taki teper senatory i dygnitary, szczoby kołyś ny ktob ich na ekonomow newziaw.« Pan Potocki, chorąży koronny, »didycz Humańszczyzny, kołyś meni każe«: — Bracie kaniowski, już waszeć dawno starostą; pojedź do Warszawy, żeby nowe krzesło do domu Potockich przybyło. —
Strona:Henryk Rzewuski - Pamiątki JPana Seweryna Soplicy.djvu/523
Ta strona została przepisana.