był dla nich łakomą zdobyczą, gdyż wiedzieli co to było z niego, że on dla nas lepszy niż sto armat. Tak na niego ostrzyli zęby, że gdyby on i jakikolwiek z naszych wodzów, ledwo nie sam p. Kazimierz Puławski, uciekali przed nimi, a każdy inną stroną, nie wiem jeszcze za którym prędzejby poszli w pogoń; jeno że jako lud niewierny nie znali się na jego świątobliwości, ale myśleli, że on sobie czarta zhołdował, a ten za jego rozkazem sprawiał te wielkie dziwy, na które patrzali. Obskoczyli go, my też dzielnie jego bronili, a on nam: »Nie uważajcie na mnie, moje dzieci, a swoje róbcie; oni mnie rady dziś nie dadzą«. My go posłuchali, a jak takiego nie słuchać? — I to nam posłużyło, bo wielu z nich za nim się cietrzewiło, a my ich dusili jak swoich. Co natrą na księdza, by go na spisy porwać, to spisy powietrze kolą mimo habitu, a ksiądz się tylko uśmiecha, że dońcy ze złości aż od rozumu odchodzą; a na końcu, widząc że lubo bezbronny, ani żelazo ani ołów jemu nie szkodzi, przecież nic złego imże samym się nie robi, dawaj próbować rękoma go porwać, ile że koń księdza Marka nie był zwinny, a on sam, jako zwyczajnie kapłan, po łacinie siedział i zresztą nie uciekał. Ale co który się przybliży, to jak go swoim krzyżem przeżegna, kozak na ziemię bęc jak długi, a koń jogo w czwał, nie nazad, ale do naszych — i tak kilkunastu położył, że każdy lubo bez szwanku
Strona:Henryk Rzewuski - Pamiątki JPana Seweryna Soplicy.djvu/93
Ta strona została przepisana.