Strona:Henryk Rzewuski - Pamiątki JPana Seweryna Soplicy.djvu/98

Ta strona została przepisana.

mi natychmiast tych łotrów z wozu! A kozacy, co na koniu siedzieli, nazad w nogi. Pułkownik, co nigdy ze swoim sztućcem się nie rozstawał, dał ognia, ale spudłował; kazał za nimi w pogoń, ale nim się nasi zebrali, dońcy z przed oczu zniknęli, wicher chybaby ich dognał; a sotników kazał odprowadzić do pana Puławskiego, który sam przybiegł na hałas strzału, by się dowiedzieć, co to jest, i my za nim. Tam dowiedzieliśmy się o wszystkiem i obaczyliśmy sotników powiązanych, i w lewo i w prawo obłąkanym wzrokiem obracających, że do zwierza byli podobniejsi niż do ludzi. Ksiądz Marek do Puławskiego:
»Proszę pana starosty kazać rozwiązać moich przewodników i swobodnie ich puścić: oni na moją wdzięczność zasługują; wszakże oni mnie tu przywieźli«. — A że nikt u nas księdzu Markowi się nie opierał, pan starosta kazał ich puścić, z wielkim żalem pułkownika Dzierżanowskiego, co koniecznie przekładał: że to byli brańcy jego ludzi, zatem że do niego należą. Ale z panem Kazimierzem Puławskim krótka sprawa; puszczono ich na wolność wedle woli księdza Marka, a oni wszystkim do nóg, a najwięcej jemu, przepraszając go, iż ważyli się porywać na cudotworcę. A potem ze łzami poczęli go błagać, aby im czapkę podarował, że oni ją między siebie podzielą, a tem się zasłonią od kary, która na nich czeka w ich obozie, za to że rozkazu nie dopełnili. Nic