mógł się oprzeć ksiądz Marek i oddał im co żądali; ale jak tylko odszedł, by się do mszy gotować, pan Franciszek Dzierżanowski czapeczkę kazał im odebrać. — »A co to — mówił, my na siebie mamy broń oddawać tym hultajom?« Odebrał także raport przy nich będący do księcia Repnina, ale ich samych puścił, jako na to miał rozkaz. Jakeśmy się później dowiedzieli, i sotników i całą komendę cały dzień kijami bito w ich obozie, i na tem się skończyło. A jakie dziwolągi były w tym raporcie, który będący z nami bazylian dla nas przetłómaczył! Nie do uwierzenia, z jaką ciemnotą i barbarzyństwem mieliśmy do roboty.
Taki to był człowiek ksiądz Marek, którego proroctwa dotąd między ludźmi krążą, a którego imię tak jest związane z naszą barską Konfederacyą, że kto sumienny i świadomy, a będzie pisać o jednej, musi wspomnieć o drugim. — Znajdą się tacy, co to słysząc, ramionami ruszą, ubolewać będą, żeśmy śmieli takowe rzeczy powtarzać. Czego ludzie nie zaprzeczą? Ale mniejszać z tem: trudno nie wierzyć temu, na co się patrzało, nie samopas, nie w śnie, ani w gorączce, ale przy tylu świadkach na jawie, przy zdrowiu dobrem, a umyśle przytomnym. Mało dbam o zdania tych niby mędrków, a między nami mówiąc, lituję się nad nimi; a nie przestanę błogosławić Pana nad pany, co przez sługę swojego Marka tak wielkie działał rzeczy.