Strona:Henryk Sienkiewicz-Bez dogmatu (1906) t.2.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

drodze do mnie z anielską przyjaźnią i słodyczą — i rzekła:
— Już dobrze! już dobrze!
Jakoż na zarumienionej od prędkiego ruchu jej twarzy nie znać było łez. Zostałem sam i chwyciła mnie szalona, nieopisana radość, nadzieja przepełniła mi serce, w głowie miałem tylko jedną myśl: ona mnie kocha, broni się, nie poddaje, łudzi się sama, ale kocha. Czasem najbardziej świadomy siebie człowiek staje pod nadmiarem uczuć prawie na granicy szaleństwa — ja zaś byłem jej tak blizko, że chciało mi się lecieć w głąb’ parku i tarzać się w trawach i krzyczeć na cały głos, że ona mnie kocha.
W tej chwili, gdy już spokojniej rozmyślam nad tą radością, widzę, że składała się ona z Bóg wie ilu czynników. Było w niej między innemi i szczęście mistrza, który czuje, że mu się arcydzieło udaje, było może i zadowolenie pająka, pewnego, że mucha wpadnie w jego sieci — ale była i dobroć i litość i tkliwość i to wszystko, z czego, jak mówi poeta, radują się anieli w niebie. Żal mi było, że to bezbronne biedactwo musi wpaść w moje ręce i zarazem żal ten wzmagał miłość, a więc i chęć zdobycia