rzeczywiście tak wspaniały, że nie mogliśmy znaleść dość pochwał; tymczasem, powtórzywszy na nasze żądanie finał, Klara rzekła nagle:
— To jest pożegnanie — bo wreszcie wszystko na świecie kończy się pożegnaniem.
— Przecie pani nie myśli nas opuścić? —
— Najdalej za dziesięć dni muszę być we Frankfurcie — odpowiedziała Klara.
Tu Śniatyński zwrócił się do mnie:
— Cóż ty na to, ty, który w Płoszowie karmiłeś nas nadzieją, że pani na zawsze z nami zostanie?
— I powtórzę raz jeszcze, że wspomnienie pani na zawsze z nami zostanie.
— Ja też to tak rozumiałam — odrzekła z naiwną rezygnacyą Klara.
Mnie zaś porwała złość na siebie, na Śniatyńskiego i na Klarę. Nie jestem ani dość próżny, ani dość głupi, ani dość płaski, by mnie nad wszystko miał cieszyć każdy podbój; myśl więc o tem, że Klara może naprawdę kochać się we mnie i żywić nieuzasadnione nadzieje, była mi nad wyraz przykrą. Wiedziałem, że ona ma dla mnie jakieś nieokreślone uczucie, które w danym razie mogłoby się rozwinąć bardzo silnie, ale nie spodziewałem się, żeby to
Strona:Henryk Sienkiewicz-Bez dogmatu (1906) t.2.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.