do przewidzenia, a jednak było mi tak, jakbym zobaczył śmierć. Zdawało mi się, że mam straszny sen i że te słowa: «Jak się masz, Leonie!» — są najbardziej fantastycznemi, najmniej prawdopodobnemi słowami, jakie mogę usłyszeć. Nagle porwała mnie taka wściekłość, takie obrzydzenie i taka trwoga, że potrzebowałem całego natężenia woli, żeby się na tego człowieka nie rzucić, nie obalić go na podłogę i nie rozbić o nią jego czaszki. Doznawałem nieraz uczucia wściekłości i obrzydzenia, ale zaprawa tych uczuć trwogą, była dla mnie czemś nowem i niepojętem; nie był to bowiem strach przed żywym człowiekiem, ale jakby przed umarłym. Długi czas nie zdołałem się zdobyć ani na jedno słowo. Na szczęście, on mógł przypuszczać, żem go nie poznał, albo żem był zdziwiony, iż on, człowiek, z którym zaledwie się znałem, odrazu traktuje mnie, jak krewnego i mówi mi ty... Drażni mnie to jeszcze do dziś dnia w najwyższym stopniu.
Starałem się ochłonąć; on tymczasem założył monokl i potrząsając na nowo moją ręką, mówił:
— Jak się masz? Jak tam Anielka? jak matka? — chora zawsze, co? a ciocia? — a?
I znowu ogarnęło mnie zdumienie z zaprawą
Strona:Henryk Sienkiewicz-Bez dogmatu (1906) t.3.djvu/012
Ta strona została uwierzytelniona.