łącznie z Hindusów. Kilkunastu angielskich oficerów, dwóch lub trzech tejże rasy majtków, zresztą same ciemne postacie, w białych opończach, w zawojach, smukłe, chude, o nogach i rękach tak drobnych, jak u naszych dzieci i o ruchach, mających coś małpiego.
Pogoda dobra, niebo błękitne — toń wygina się, jak lśniąca blacha, ale nie załamuje się w fale. Naokół rozlegają się monotonne głosy Hindusów, ciągnących liny; statek potężnym rykiem daje znać, że godzina odjazdu wybiła i drży wewnętrznie. Podnoszą mostek, po którym wchodzi się na pokład; łódki, pełne wszelkiego rodzaju przekupniów, stojące w dole, oddalają się zwolna; tu i ówdzie powiewa kilka chustek — statek odzywa się po raz drugi — wreszcie „go ehead!“ — ruszamy!
Wolę to, niż czekać. Neapol jest cudem świata, snem greckim – ale czekać jest źle, nawet w Neapolu. Zresztą chcieliśmy „vedere Napoli e poi... Egipt!“ – więc nam się dłużyło. Szczególniej poprzedni dzień był ciężki – tembardziej, że to była wilia. Siedząc owego wieczora w hali hotelowej na Piazza Umberto, rozmyślałem o lesie zakopiańskim, jasno oświeconych oknach, o radosnych okrzykach dzieci na widok drzewka i myślałem sobie, że tego nie zastąpi ani Santa Lucia, ani
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/017
Ta strona została uwierzytelniona.