Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/027

Ta strona została uwierzytelniona.

i spostrzegam małą szarą ptaszynę, podobną zupełnie do skowronka, siedzącą na linie, tuż koło burty i spoglądającą z wielką ufnością na ludzi swemi małemi, jak czarne paciorki, oczkami. Jest w tem doprawdy coś wzruszającego, bo taki ptaszek — to istotny zwiastun ziemi — to znak, że podróż ukończona. Wkrótce nadlatuje ich cała gromadka. Jedne siadają, gdzie który może, inne lecą nad okrętem, lotem, który wydaje się bardzo powolny, dlatego, że i sami jesteśmy w ruchu.
Słońce odnosi się coraz wyżej i z każdą chwilą czyni się cieplej. To przecie już egipskie słońce nam przyświeca. A jaka wiosna, jak się oddycha łatwo i szeroko! Morze i powietrze pełne są teraz blasków. W tych blaskach poczyna coś majaczyć, wynurzać się, bielić, świecić, rysować się coraz wyraźniej.
— Co tam widać? — pytam stojącego obok oficera.
— Damietta — odpowiada Anglik.
Lecimy do kabinek po szkła. Przez szkła widać nietylko budynki Damietty, ale palmy i żółte, świecące mocno w słońcu, piaski. Aleksandryę i Rosettę minęliśmy na taką odległość, że