Przychodzimy bliżej. Sfinks nie jest taki szary, jak Piramidy. Niezmierna jego głowa, wykuta z czerwonego kamienia, jest zupełnie czarna, jakby skupiała w sobie noc. Rysów twarzy nie widać, ciała również, albowiem spoczywa ono w dole, niżej od poziomu pustyni. Nie tak dawno, jak odrzucono na obie strony pokrywające je piaski, że zaś jest jednej z niemi barwy, więc w mroku oko nie może go wyróżnić — i tylko głowa wznosi się nad pustynię, ogromna i tajemnicza.
Stanowczo Sfinks większe czyni od Piramid wrażenie. Piramidy są to, bądź co bądź, geometryczne bryły. Nie ma w nich duszy, natomiast jest coś tak suchego, jak w matematyce. Tymczasem Sfinks, to olbrzymia istota. Stanąwszy przed nim, mimowoli przypuszczasz, że w tem głuchem milczeniu on coś rozważa i myśli o rzeczach wielkich i tajemniczych.
Księżyc wytoczył się wreszcie z za zrębu chmur na czyste niebo i wówczas zaczęła się dla mnie jedna z najpiękniejszych nocy, jakie w życiu widziałem. Głowa Sfinksa, z czarnej, stała się ciemno-zieloną, niby stary bronz; płaszczyzna twarzy wypełniła się ludzkiemi rysami, zbudziła się, jakby ze snu i roześmiała do księżyca.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/048
Ta strona została uwierzytelniona.