starannie. Jestto kokieterya względem przypuszczalnych towarzyszek podróży. Zresztą, po noclegu w porcie, było to i z innych względów konieczne.
A teraz — inauguracyjna kawa — i pobożne, a ciche życzenie, by pierwsza Niemka, która się ukaże, była co najmniej do Gretchen podobna.
W salonie jeszcze pusto — ale to nic. Przecie to jest niemiecki „Bundesrath,“ nie żaden „Fliegande Holländer.“ Jakoż słychać już lekkie kroki i wchodzi — młody człowiek z bardzo krótko ostrzyżoną czupryną i bardzo długiemi żółtemi wąsami. Wszedłszy, przedstawia się natychmiast:
— Moje nazwisko jest X. X.
Po zwykłej wymianie grzeczności, zaczyna się rozmowa, której pierwszem niemal pytaniem jest, ilu też pasażerów znajduje się w pierwszej klasie „Bundesrathu.“
— Ja sam tylko — odpowiada młody człowiek.
— Tak? A to będzie luźno. Tymczasem możebyśmy poszli na górę; zdaje się, że już ciągną kotwicę.
Kotwicę zaczynają istotnie ciągnąć, więc wychodzimy. Ranek jest jeszcze wczesny i blady.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/069
Ta strona została uwierzytelniona.