Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/070

Ta strona została uwierzytelniona.

Przeźroczysta mgła unosi się nad morzem, widać jednak, że dzień będzie pogodny. Toń gładka i szklista ma w sobie jakąś rzeźwość poranną. Nie załamuje się w fale, jeno się wzdyma lekko i opada, jak piersi człowieka we śnie. Naokół kołyszą się beczki znakowe, powrosła słomy, strzępy papieru, a między niemi pływają mewy, spoglądając pilnie na wszystkie strony, zupełnie jakby im powierzono dozór nad portem. W powietrzu pachnie smołą, ropą morską i dymem węgla kamiennego. Tu i owdzie wielkie parowce stoją na kotwicach, odbijając się w gładkiej wodzie i zdając się drzemać, jakby olbrzymie zwierzęta, znużone długą drogą. Zwykły widok portowy! Wszystko to dla mnie nie nowe, bom już wędrował po rozmaitych morzach, ale zawsze miłe.
Wtem parowiec ryknął, jakby na pożegnanie ziemi i zadrżał. Z tyłu, za statkiem, woda jęła się przewracać i pienić. Bulwark portowy począł się od nas odsuwać dalej i dalej. W takich chwilach niepodobna nigdy oprzeć się wzruszeniu, zwłaszcza, gdy się jedzie bardzo daleko, na nieznane sobie morza i do nieznanych stron. Nagle zdejmuje człowieka taka ogromna tęsknota