Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/073

Ta strona została uwierzytelniona.

zabawy, ale pierwsza postrzelona mewa, trzepocąca mdlejącemi skrzydłami na fali, odejmuje do niej ochotę. Mewy mają to do siebie, że gdy jedna spadnie, inne krążą i zniżają się nad nią tłumnie, z piskiem niezmiernie żałosnym, jakby ją chciały ratować — i ten lament ptasi jest tak wzruszającym, że mimowoli człowiek ma uczucie, że spowodował nieszczęście.
Czyniło się coraz cieplej. Grube paltoty, w których wyruszyliśmy z Suezu, okazały się już zbyt ciężkie. Słońce przesłaniało się wprawdzie co chwila chmurami, ale w przerwach dopiekało dość silnie. To podnoszenie się temperatury, lubo stopniowe, było tak wyraźne, że chwilami doznawałem takiego wrażenia, jakiego się doznaje, wchodząc z chłodu do ogrzanego pokoju. Nie był to jeszcze upał, ale jakby tchnienie łagodnej i ciepłej wiosny. Od południa nastała pogoda zupełna. Na statku najmniejszej chwiejby. Ztąd i humory doskonałe.
Do „lunch’u“ siadło siedm osób, licząc w to kapitana, doktora, dwóch oficerów i owego młodego człowieka, którego poznaliśmy zaraz przy porannej kawie, a który, jak się pokazało, jechał objąć urząd prawodawcy w Bagamoyo. Po „lunch’u“ nastąpiło zwiedzanie statku. W dru-