Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/074

Ta strona została uwierzytelniona.

giej i trzeciej klasie jechało więcej osób, między niemi młodzi ludzie, przeznaczeni na urzędników do niemieckich kolonij Bagamoyo i Dar-es-Salam. Patrząc na ich czerstwe twarze i rozrosłe na piwie hamburskiem postaci, pomyślalem sobie, jak też ci sami ludzie będą wyglądali za rok — i ilu z nich zobaczy jeszcze Niemcy? Na przodzie statku zapachniało mi, jeśli tak można powiedzieć, środkową Afryką. Oto pokazało się, że prócz zwykłych, należących do okrętu szalup, wieziemy na pokładzie mały parowiec, przeznaczony na Wiktorya-Nyanza. Był on rozłożony na pojedyncze dzwona i osobna ekspedycya miała je zawieźć aż nad brzegi odległego jeziora. Widok tego parowczyka sprawił mi prawdziwą przyjemność, naprzód dlatego, że zaraz przyleciał mi przez głowę zamiar przyłączenia się do tej ekspedycyi, gdyby to było możliwe, a powtóre, że ta głęboka Afryka, która była dotąd dla mnie rzeczą książkową, przedstawiła mi się jako coś dotykalnego. Nieraz już doznawałem podobnego uczucia, a mianowicie zawsze przy zwiedzaniu pomników starożytnego świata w Rzymie, Atenach i Egipcie. Wiemy wszyscy z książek, że i Coloseum i Forum Romanum i ateński Parthenon i Sfinks i Piramidy istnieją, ale mimo tego