i tratują wodę, która burzy się i przewraca, jak w gardzieli Charybdy. Ale tęgi parowiec niewiele sobie z tego robi. Wspina się jeno pracowiciej i gniewem na gniew odpowiadając, chłoszcze wodę skrzydłami śruby, jak niegdyś Kserkses rózgami.
Koszta wojny ponoszą tylko podróżni, którzy wogóle składają tak jawne dowody, że się nią brzydzą, iż „liga pokojowa“ mogłaby ich mianować honorowemi członkami.
Co do mnie, nie okazałem się wprawdzie godnym tytułu członka „ligi pokojowej“, ale nie byłem zdrów. Czas jakiś trzymałem się jednak na pokładzie, patrząc na ukropy morskie, rozbijające się w oddali z hukiem i wściekłością o groźne wiszary. Rozhuśtana fala uderzała czasem ciężko o bok statku, to znów w długich odbryzgach wpadała przez poręcz na pokład, jakby chciała kogo porwać i pochłonąć. Powietrze nasyciło się słonym pyłem. Szara pokrywa chmur leżała nizko nad ziemią, a w tem posępnem świetle strome i dzikie wiszary wydawały się prawie czarne. Za statkiem pojawiły się znów gromady mew, obok zaś, nisko, prawie tuż nad falą, leciał długi czas jakiś niewielki ptak o pomarańczowem upierzeniu i pstrych skrzydłach. Zdaleka wyglądał jak świetny motyl.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/081
Ta strona została uwierzytelniona.