Zeszedłem do salonu na „lunch,“ ale tam trudniej było wytrzymać, niż na pokładzie. Co za huśtawica! Ściany boczne tańcują, tak, że każda kolejno staje się nieledwie to podłogą, to pułapem. Salon zmienia się wskutek tego jakby w jakąś nieznaną izbę. Siedząc na przyśrubowanem krześle, czujesz się, to wywyższany, bez żadnej z twojej strony zasługi, to poniżany, bez żadnej winy. Czasem huśtawica kładzie cię mniej więcej na wznak, a stół zwiesza się tak nad tobą, iż zdaje ci się, że potrawy same ci będą do ust wpadały, czasem ty jesteś nad stołem, a talerze, gdyby nie rama na stole, uciekłyby w przeciwną stronę. Belkowania skrzypią, okręt drga od energicznego ruchu śruby, chwilami jęknie, jakby dostał pięścią w brzuch. Rozkoszna jazda!
Nazajutrz zbudziliśmy się już w zatoce Adeńskiej. Morze było przez cały dzień silnie wzburzone, a pokład mokry od fal. Koło godziny pierwszej z południa poczęły się rysować na widnokręgu skały jeszcze wyższe, dziksze, bardziej strzeliste i bardziej poszarpane, niż w Bab-el-Mandeb.
To Aden.
O trzeciej wpłynęliśmy do portu.
∗
∗ ∗ |