Po kilku dniach podróży doznaje się jednak niemałego zadowolenia, gdy natężony ruch śruby słabnie i cichnie, gdy okręt zwalnia — i gdy przed sobą widzi się spokojną wodę, na niej statki, odpoczywające nakształt stada w ogrodzeniu, różnobarwne flagi rozmaitych narodów, a w dali, na pobrzeżu, domy z błyszczącemi w słońcu szybami. Port każdy wygląda, jakby jakieś wielkie gospodarstwo, a zarazem jest w każdym coś gościnnego. Wrażenie to popsuł mi jednak widok trzech masztów, sterczących z wody. Dwa statki z kompanii „Messagerie Maritimes“ zderzyły się tu przed kilkoma miesiącami. Ludzi ocalono, ale jeden z parowców poszedł zaraz na dno i służy za schronienie dla węgorzy morskich, krabów, homarów, skrzypłoczy, głowonogów i innego plugastwa Amfitryty.
W chwili, gdy „Bundesrath“ wjeżdżał do portu, wszystko, co w nim żyło, wyległo na pokład i to zadowolenie, o którem wspomniałem, malowało się na wszystkich twarzach. Stanęliśmy opodal wielkiego parowca angielskiego, który szedł bodaj z Australii — i widocznie niedawno wpłynął, bo wyrzucał jeszcze z siebie kłęby pary, zupełnie jakby wydechiwał resztki zmęczenia. Wkrótce ujrzeliśmy dużą łódź, zbliżającą
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/084
Ta strona została uwierzytelniona.