otoczyła nas gromadka dzieci, zupełnie nagich, prosząc natrętnie o jałmużnę. Były między niemi cztero- i pięcioletnie śmieszne figurki, jakby sztuczne, o kędzierzawych okrągłych główkach, o oczach, przypominających perłową masę, oprawną w heban, o wydętych brzuchach i cienkich nóżkach, na których podskakują, jak małe czarne pchełki. Te kupy ludzi o różnych skórach, ta nagość wielkich i małych ciał, namiętne ruchy, ten wrzask rozmaitych języków, ma w sobie coś z egzotycznej orgii. Człowiekowi zdaje się, że śni, ale ów sen jest zarazem trochę zmorą. Tkwi w nim coś gorączkowego i złowrogiego. Patrząc na owe rojowiska ludzkie, doznaje się takiego uczucia, jakby się patrzyło na kłębienie się robaków. Przytem, tu życie skupia się i wre tylko w pojedynczych punktach, naokół zaś wznoszą się ogromne przestrzenie puste i milczące, od których wieje smutek i śmierć na tę wrzaskliwą maskaradę.
Wśród czarnych i oliwkowych tłumów widać od czasu do czasu białe hełmy europejczyków, przeważnie Anglików. Twarze ich blade i wycieńczone przez anemię, mają w oczach wyraz zmęczenia i tęsknoty. Anglicy osiedli tu dlatego, że to jest, mniej więcej, pół drogi do Indyj
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/092
Ta strona została uwierzytelniona.