Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/097

Ta strona została uwierzytelniona.

Przybijamy z trudnością, albowiem nasz okręt otoczony jest całą gromadą feluk, które przywiozły węgiel kamienny. Przejście z naszej krypy na wysoki pokład połączone jest z ćwiczeniami gimnastycznemi. Jest to czas nocnego przypływu; woda w porcie nie faluje, ale to wzdyma się bardzo wysoko, to zaklęsa się bardzo nisko, wskutek tego jesteśmy naprzemian albo tuż przy pokładzie, albo gdzieś pod brzuchem statku. Trzeba upatrzyć odpowiednią chwilę, chwycić się za poręcz schodów, zmacać je nogami i pyrgać, co tchu, na górę, inaczej bowiem krypa, gdy się znów wzniesie, może przycisnąć rękę, nogę, a nawet ją zmiażdżyć.
„Salto mortale“ udaje się nam jednak znakomicie i niebawem znajdujemy się na pokładzie, nietylko my, ale barany, ćwierci wołu i worki z ziemniakami. „Bundesrath“ ani myśli ruszać. Kapitan albo umyślnie nam zapowiedział tak krótki postój, albo sam się przeliczył. Żóraw okrętowy bierze w najlepsze węgle, przyczem turkot kół zębatych i zgrzyt łańcuchów jest tak szalony, że się nie można dosłyszyć. Na statku wszystko drży. O śnie ani myśleć, siedzimy więc na pokładzie, bo w kabinach duszno. Około godziny dziesiątej w nocy nadchodzi parowiec