trycznością na mrok. Rzuciłem oczyma w drugą stronę statku — taż sama białość, jak gdyby morze zmieniło się w mleko. Wówczas zawołałem kapitana, zbudziłem mego towarzysza, śpiącego w kabinie i po chwili razem przypatrywaliśmy się zjawisku.
Cisza była zupełna; woda leżała ciężko, bez ruchu, jakby powierzchnia oceanu skrzepła pod śniegiem. Poszliśmy na przerzutkę (la passerelle), by oczyma objąć większy widnokrąg. Wszędy cicho, biało! kapitan oświadczył nam, że to jest światło morza, ale właściwie mówiąc, w tej białości nie było najmniejszego światła, ani jednego połysku; była ona tak matowa, jak całun. Księżyc nie świecił. Gwiazdy czyniły pozór srebrnych gwoździ, ponabijanych w żałobne obicie, albowiem niebo, w przeciwieństwie do morza, wydawało się czarne, jak kir. Było w tem coś mistycznego, a zarazem przeraźliwie smutnego. Mieliśmy takie uczucie, jakby już nas przeniesiono z ziemi na inną planetę, gdzie wszystko jest odmienne — i morze i niebo, gdzie panują tylko te dwie trupie barwy i gdzie wśród tajemniczych mroków życie płynie w dusznym ucisku, w niepokoju i zabłąkaniu.
To wrażenie innego świata, innej planety,
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.