tak silne, że ludzie powylatywali z łóżek. Musiało tam też być i trochę paniki — ale krótko. Zauważyłem że wszyscy zachowali należyty spokój umysłu, a to nietylko gwoli zasadzie: „Raz kozie śmierć!“ — która tak uspakajała mego Bartka pod Gravelotte — ale głównie z powodu bliskości lądu i spokojności morza. Gdyby tak podobny wypadek spotkał nas koło przylądka Guardafui, gdyby przyszło chronić się na łodzie i szukać gościnności u Somalisów, wątpię, czybyśmy okazywali równie bohaterską pogodę duszy. Tu jednak łodzie mogły każdej chwili dowieźć nas i nasze kobiałki do miasta, względnie cywilizowanego, gdzie jeśli obdzierają ludzi, to w sposób nader uprzejmy — w hotelach.
Ale nie groziła nam nawet i przejażdżka szalupami. Kapitan kazał jednę z nich spuścić, by się przekonać, jak głęboko przód statku zagrzązł w piasek. Okazało się, że na dziewięć stóp — to jest nie tak głęboko, aby nas najwyższy przypływ nie mógł znieść. Pozostawało tylko czekać cierpliwie — i czekaliśmy aż do świtu. W chwili wreszcie, gdy przypływ doszedł do maximum i począł podnosić statek, śruba rzuciła się znów z zaciekłością do roboty i dzięki tej spółce, spłynęliśmy z łatwością.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.