narzeczem: „M’buanam kuba“, czyli pan wielki, w porównaniu do innych miast podzwrotnikowej Afryki. Hotelów jest w nim kilka — jeden wprawdzie gorszy od drugiego, ale wszystkie bardzo paradne, jak na piąty stopień szerokości południowej.
Mój zajazd, polecony mi jeszcze na okręcie, zwał się „Hòtel de la Poste“. Jestto dom, zbudowany z rafy koralowej, mający wewnątrz obszerny krużganek, podzielony za pomocą madagaskarskich mat na kilkanaście izb. Łóżko z moskitierą, stół, krzesło, parę jaszczurek na pułapie, sporo mrówek i dużo komarów, stanowią umeblowanie każdej pojedynczej izby. Za te rozkosze, wraz z utrzymaniem, płaci się pięć rupij, to jest koło 10 franków na dobę, a prócz tego, ma się prawo patrzyć na gimnastykującą się na schodach małpę i słuchać pysznego koroniastego żórawia, który, zwłaszcza po nocy, odzywa się z ogródka hotelowego tak donośnym głosem, że go w całem mieście słychać.
Właściciel gospody nosi historyczne nazwisko, zwie się bowiem Lazarewicz. Gentelman ów mało ma jednak wspólnego z Serbią i bohaterskim Lazarem. Jestto, jak mówi Prus: „Słowianin wyznania mojżeszowego“. Pochodzi z Odessy i był
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.