Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

ananasów, manioku — i prócz czarnych kobiet z naczyniami, pełnemi wody na głowach. Zresztą słońce panuje tam wszechwładnie. Od czwartej jednak Mnazimoja poczyna się roić. Arabowie, dawniej rzeczywiści, dziś tylko nominalni władcy Zanzibaru, wyjeżdżają na nią buńczuczno, na koniach, czasem bardzo pięknych, lub na osłach, malowanych na czerwono henną; między nimi ciągną powozy, które zresztą w Zanzibarze na palcach policzyć można: więc — jego sułtańskiej mości, więc — generalnego konsula „Jej Wdzięcznego Majestatu“ i kilka innych, należących do bogatych Indyan Banyana lub Parsi, trudniących się kupiectwem. Widzi się tu i welocypedy, dosiadane z większa dumą, niż wprawą, przez portugalskich Indyan Goaneze — ale przedewszystkiem tłum pieszy ludzi kolorowych i białych, przybranych w angielskie hełmy i flanelowe surduty. Niemcy ciągną tędy do swojej szamby, to jest willi, położonej za Mnazimoją, wśród cienia olbrzymich mangów; Anglicy zdążają na „lawn-tennis“, bez którego oczywiście i pod równikiem żyć nie mogą; misyonarze katoliccy i anglikańscy wyprowadzają na przechadzkę swoje czarne owieczki; przychodzą i francuskie Siostry miłosierdzia, by, po szpitalnych fe-