brycznych wyziewach, odetchnąć nieco świeższem powietrzem — słowem, kto żyw, znajduje się na Mnazimoi.
A tymczasem słońce schodzi powoli, hen, ku Bagamayo, staje się coraz większe, czerwieńsze, wskutek czego całe powietrze przesyca się rozpylonem czerwonawem światłem, nadając twarzom pozory czerstwości i zdrowia. Przypływ morski zapełnia zwolna laguny, zmieniając Mnazimoję jakby w groblę, łączącą miasto z dalszym lądem. Lewa laguna wygląda wówczas, jak ogromne jezioro — prawa, węższa nieco, ograniczona wyniesieniem brzegu wyspy, obmywa stopy białej świątyni indyjskiej, ukrytej wśród kokosów. Obie, w czasie zwykłej wieczornej ciszy, wygładzają się, jak polerowane zwierciadła; w nich z jednej strony przegląda się miasto, z drugiej — lasy mangów, kokosów i innej bujnej roślinności, która czyni tę wyspę podobną do olbrzymiej cieplarni, jakby przez Pana Boga, dla samego siebie, zbudowanej.
Wraz z zachodem słońca pstry tłum wraca do miasta i Mnazimoja znów puścieje. Widać tylko na niej murzynów, przybranych w białe długie koszule i wyglądających zdala, jak duchy. Nie wiem, czy byłoby zupełnie bezpiecznie prze-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.