wdzie i wśród tych chat kramy, w których sprzedają owoce, kokosy lub owinięty w zielone liście areku i pomieszany z wapnem betel, ale kramarzami są także murzyni — nic więc nie mąci tego czysto-afrykańskiego obrazu. Po uliczkach, przed chatami, raczkują małe murzynięta — i na widok Europejczyka, wsparłszy się na rączkach, zadzierają w górę swoje krągłe, jak kule, główki, wytrzeszczając oczy i przypatrując mu się ciekawie; między dziećmi uwijają się kozy, gromady kur rozgrzebują śmiecie; ziemia zasłana jest pestkami mangów, obierzynami małpiego chleba i zwiędłemi liśćmi bananów.
Słońce tworzy jakby świetlisty pas na środku ulicy, podczas gdy jej brzegi pogrążone są w cieniach, padających od zwieszonych nad niskiemi ścianami dachów. Światło jest tu jednakże inne, niż w środkowych dzielnicach. Tam odbija się ono od białych murów i oślepia oczy białością, tu, rozświecając czerwonawy grunt ulicy i rzeczy przeważnie brunatne, wydaje się i samo czerwieńsze, mniej natężone, przez co i cienie nie są tak czarne i twarde. W tych cieniach, pod ścianami i w otworach chat siedzą stare murzynki, witając przechodnia słowem: „yambo!“ i wypluwając z bezzębnych warg czerwoną, jak
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.