jechać do Zanzibaru, sprowadzić Tupu-Tiba, odnaleźć zanzibarytów, którzy byli z panem Jamesonem na wyprawie — i świadectwami ich dowieść oskarżycielowi, że rzucił potwarz na nieboszczyka.
Naturalnie, że dzienniki otoczyły natychmiast panią Jameson poetyczną legendą. Widziano ją we wnętrzu tajemniczego Czarnego lądu, na czele murzyńskiej karawany, z karabinem na plecach, wśród lwów, nosorożców, słoni i ludożerców. Lwy łapały dla niej gazele; słonie znosiły dla niej codzień śnieżne kwiaty lotosu, składając je okrągłym ruchem trąby u jej stóp; nosorożce przewracały dla jej rozrywki koziołki; zebry urządzały steeple-chasse, a ludożercy, z Tipu-Tibem na czele, wołali na jej widok, gładząc się po żołądkach: nyam! nyam! — na znak, że nie widzieli w życiu nic równie smakowitego. Tak było w dziennikach i rozmaitych „telegramach własnych“. W rzeczywistości pani Jameson posiada wprawdzie dość wdzięku, by utrzymać pod trzonkiem wachlarza wszystkich władców afrykańskich, ale mogąc znaleźć w Zanzibarze wszelkie świadectwa, o jakie jej chodziło, nie potrzebowała osobiście udawać się do wnętrza Afryki. Była jedynie w Bagamoyo na obiedzie u misyo-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.