Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

Na twarzy jego widać czysto-oryentalny uśmiech, zarazem łagodny, smutny i nieco fałszywy. Powitawszy każdego kordyalnem „shake-hand“, wprowadza on nas do obszernej, prostokątnej sali, w której stoją, poustawiane pod ścianami, najpospolitsze europejskie fotele. Na jednym z nich, wyższym od innych i wyzłoconym, zasiada sułtan, po prawicy jego konsul, jako przedstawiciel „Jej Majestatu“, za konsulem my dwaj, jako goście, za nami kapitanowie okrętów i sekretarze konsulatu, resztę zaś miejsc zajmują Arabowie, krewni sułtana, których szereg rozpoczyna z lewej strony domniemany następca tronu.
Tłómacz, o twarzy czarnej i szelmowskiej, ułatwia rozmowę — i wysłuchawszy z niskim ukłonem pytania sułtana, powtarza je, równie pochylony, temu z gości, do którego było skierowane. Naturalnie, że na takiej publicznej audyencyi rozmowa musi być tego rodzaju, że dowcip metody Ollendorfa w zupełności do niej wystarcza:
— Jego wysokość pyta waszej miłości, jak panu podoba się Zanzibar?
— Powiedz Jego wysokości, że Zanzibar podoba mi się bardzo.