wać najbiedniejszych czarnych i w ogóle czynić dobrze, bez żadnej dla siebie korzyści. Prawdopodobnie budzi to nawet w tych grubych naturach więcej zdziwienia, niż wdzięczności, niemniej jednak otacza w ich pojęciach misyonarzy pewnym tajemniczym urokiem, bliskim czci, niemal zabobonnej.
Ojciec Ruby dużo opowiadał nam po drodze o stosunkach misyj do miejscowych mieszkańców i o tem zdumieniu, w jakie działalność misyonarzy wprawia czarnych i w Zanzibarze i na stałym lądzie Afryki. Początkowe to zdumienie kończy się zawsze po pewnym czasie ufnością bez granic — co sprawdziłem później sam, w misyi Mandera, do której zawędrowaliśmy w naszej dalszej podróży.
Słuchając tych opowiadań, szliśmy coraz dalej wśród otwartych pól, zasadzonych manijokiem lub wśród plantacyj gwoździków. Drzewa gwoździkowe były w kwiecie i unosiła się nad niemi woń tak mocna, że aż upajająca. Tu i owdzie trafialiśmy także na plantacye bananów, które już zdaleka można rozpoznać po jasnej, pełnej blasku zieloności. Wyspa ciągle wyglądała, jak zaczarowany ogród, ale ogród ów stawał się stopniowo coraz dzikszy. Weszliśmy wreszcie na
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/224
Ta strona została uwierzytelniona.