uprzejmością dla misyonarzy. Zgodziliśmy się chętnie, tembardziej, iż nie trzeba było bardzo zbaczać. Droga zawiodła nas między obszerne plantacye gwoździkowe, potem między ogrody wielkich drzew, z pośród których, na końcu długiej cienistej alei, wychyliły się nareszcie białe ściany arabskiej szamby. Był to niewielki dom, trochę do naszych dworków wiejskich podobny. Przed dworkiem, między drzewami, wznosiła się altana, złożona z płaskiego trzcinowego dachu i czterech słupów, pod której cieniem wypoczywali czarni niewolnicy właściciela. Ogród, złożony przeważnie z drzew mangowych, wart był widzenia z powodu bogactwa roślinności. Wielkie drzewa tworzyły w nim jakby sklepienia i kopuły, pod któremi panował kolorowy mrok. Właściciel, Arab, wyszedł na nasze spotkanie i po zwykłych salamalekach, usadził nas pod werendą. Był to człowiek średnich lat, cery bronzowej, chudy bardzo, wesoły i uśmiechnięty. Ustawicznie zapytywał nas, za pośrednictwem księdza, czy nie zechcemy co zjeść i mimo, iż odmawialiśmy stale, powtarzał te pytania aż do znudzenia. Ksiądz Ruby wytłómaczył nam potem, że leży to we zwyczaju arabskim. Przyjęliśmy wreszcie po szklance krynicznej wody z so-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.