wieloramienny kaktus, podobny do olbrzymiego świecznika.
Wchodzimy. Dom jest duży, opatrzony w łukowate podcienia, zamykane sztachetami. Po obu stronach inne budowle wznoszą się wśród klombów drzew. Ponieważ przychodzimy w towarzystwie msgra de Courmont, misyonarze wychodzą gromadnie na nasze spotkanie, mając na czele przełożonego misyi, ojca Stefana. Jest to człowiek sześćdziesięcioletni, wysoki, chudy, z dużą białą brodą, o twarzy bladej i tak podobnej do twarzy Leonarda da Vinci, że podobieństwo to uderza mnie na pierwsze wejrzenie. Przemieszkuje on w Afryce, w tym zabójczym klimacie, od lat trzydziestu, więc febry, których przeszedł tyle, że sam zapewne liczby nie pamięta, dały mu wyraz ascety, taki, jaki się widuje u męczenników na obrazach Zurbarana. Ale obok tego ma w twarzy ogromną słodycz. Jest to człowiek bardzo sławny. Słyszałem już o nim w Zanzibarze. Życie zeszło mu na wykupywaniu dzieci z niewoli, na nauczaniu ich, na godzeniu waśni między plemionami murzyńskiemi, na leczeniu chorych. Otacza go teraz powszechne przywiązanie. Czczą go zarówno Hindusi, murzyni, jak i Niemcy. Anglicy przyjeżdżają umyślnie z Zan-