wstanie wybuchłoby z pewnością w stronach nieco dalszych od Bagamoyo, a w takim razie musielibyśmy wrócić, jak niepyszni, do Zanzibaru. I tak przyszły już wieści o niepokojach w kraju U-Zagara, tym właśnie, w którym leży misya Mhonda. Jeden z oficerów niemieckich, obecnych na obiedzie, wybierał się tam z wielką ekspedycyą wojskową. Miał wyjść nazajutrz i zaproponował nam, byśmy skorzystali z tej sposobności i przyłączyli się do niego. Narazie uśmiechnęło mi się to bardzo, ale po chwili zastanowienia odmówiłem stanowczo. Nie mieliśmy jeszcze zgodzonych tragarzy, nasze zapasy nie były gotowe, towary, któremi się płaci w głębi, mianowicie biały perkal i kolorowe chustki, trzeba było dopiero kupować — musielibyśmy więc iść bez osobistej służby, co jest niepodobieństwem, i poniekąd na koszt ekspedycyi. Prócz tego łatwo było przypuścić, że wyprawa wojskowa weźmie się przy pierwszem spotkaniu za czuby z mieszkańcami kraju U-Zagara, a w takim razie coby nam, ludziom prywatnym, pozostało do czynienia? Trzebaby było, zarówno przez poczucie solidarności, jak przez miłość własną, wziąść strzelby i strzelać do murzynów, którzy nam nic nie zawinili i o których istnieniu dowiedzieliśmy się
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/245
Ta strona została uwierzytelniona.