Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/295

Ta strona została uwierzytelniona.

zwykłem, codziennem, wypływa ona z lekkomyślności i wprost do niej prowadzi, ale w pewnych wyjątkowych razach może się dobrze przygodzić.
A cóż dopiero mówić o chłopskiem przysłowiu: „Raz kozie śmierć“, które w naszej psychologii powszechnej odgrywa większą rolę, niżby się kto mógł spodziewać. Byle je sobie przypomnieć, animusz zaraz rośnie, jak na drożdżach i tak też urósł i nasz, gdy ostateczna nadeszła chwila.
Żegnamy się wreszcie z księżmi i wychodzimy na werandę. Bruno, dozorca karawany, poczyna krzyczeć: „Aya! Aya!“ (żywo). Na ów głos, paki podnoszą się na głowy i ruszamy — my naprzód, czarni za nami. Wkrótce karawana wyciąga się nakształt węża i pogrąża się w las palmowy.
Obaj jesteśmy w doskonałych humorach. Każdy z nas mówi sobie:
— Więc podróż naprawdę rozpoczęta, więc zobaczymy nareszcie Czarny ląd i doświadczymy, jak się podróżuje po Afryce; ujrzymy stepy, dziewicze lasy, wioski murzyńskie, ukryte w gąszczach, przypatrzymy się nieznanym ludziom i nieznanemu życiu!
Dla ludzi, mających jaką taką żyłkę podró-