Wchodzimy na drogę, szeroką na metr, wydeptaną w czerwonym gruncie i porośniętą z obu stron haszczami znacznej wysokości, które tworzą jakby sztuczny, cienisty szpaler. Ale po pewnym czasie kończy się droga i szpaler, a z niemi wszelkie ślady kultury — i poczyna się okolica dzika.
Takie nagłe przejścia od cywilizacyi do pustynnej głuszy widziałem już swego czasu w południowej Kalifornii, tylko, że tam pustynia pokryta jest kaktusami, tu zaś występują trawy, trzciny i krzaki. Idziemy dalej, ścieżką nie szerszą nad piędź, wydeptaną przez murzynów. Siecią takich ścieżek pokryta jest cała Afryka, nawet w najdzikszych swych częściach. Tworzą je karawany, w których ludzie chodzą zawsze jeden za drugim. Trawy wokoło nas są tak bujne, że przenoszą nasz wzrost i chwilami przesłaniają nam widok. W niektórych miejscach zastępuje je jeszcze wyższa trzcina, w innych mimozy, chwytające kolcami za ubranie. Oglądam się po za siebie i widzę naprzód kołyszącą się linię pak na głowach czarnych, za nią haszcze przydrożne, któreśmy już przebyli, w dali, hen, pióropusze palm przy misyi, już przysłonięte mgłą oddalenia, a obok nich, jakby plamy drga-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/297
Ta strona została uwierzytelniona.