Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/301

Ta strona została uwierzytelniona.

kazując się tym listem, jakby paszportem i że w razie deszczu chowa go jakoś lepiej. Za nim postępuje długim korowodem około ośmdziesięciu lub więcej ludzi, niosących kły słoniowe. Niektóre są tak ogromne, że dwóch murzynów dźwiga jeden. Karawana musi iść zdaleka, może aż od Wielkich jezior, bo ludzie wyglądają inaczej niż nasi, daleko bardziej dziko. Wydają się też niezmiernie lękliwi. Na okrzyk „nyuma!“ (zatrzymaj się!) cała karawana nietylko się zatrzymuje, ale zeskakuje z wąskiej ścieżki w trawę, czyniąc nam wolne przejście i zachowując postawy, pełne bojaźni i uszanowania. Być może zresztą, że gdyby spotkanie nastąpiło dalej, np. o jaki miesiąc drogi od Bagamoyo, nie okazaliby tyle grzeczności.
Przechodzimy zwolna, przypatrując się im ciekawie. Jest kilku przybranych w takie same wspaniałe skóry pawianów, jak i przewodnik; inni prawie nadzy, mają kawałki drzewa lub słoniowej kości w nozdrzach, uszach, wargach. Bierze nas ochota kupić parę takich małpich peruk. Ale nie ma możności: naszych perkalów, dopiero co zapakowanych, nie opłaci się odpakowywać, pieniędzy ze sobą nie mamy, a gdybyśmy wzięli skóry na kwitek od misyonarzy, u których zo-