Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/311

Ta strona została uwierzytelniona.

ciemne łachy, doły i drzemiące jeziorka, prawdziwe mateczniki dla wszelkiego rodzaju gadów o bezmyślnych czaszkach, przygasłych oczach, a straszliwych paszczach — dla krokodylów, żółwi i pytonów, które tam wśród śmiertelnych wyziewów lęgną się, grzeją, drzemią i pożerają wzajemnie. Szczególniej drugi, północny brzeg Kingani, jest tak niski, że w czasie pory dżdżystej stanowi jedno wielkie jezioro — w najsuchszej zaś tylko ludzie bywali zdołają tamtędy dobrze przeprowadzić.
Słońce staczało się zwolna ku haszczom; rzeka przybierała barwę świecącej miedzi. Nasi ludzie stali wzdłuż brzegu, rozproszeni na małe grupy, rozprawiając głośno, jak zwykle rozprawiają murzyni. Ponieważ horyzont jest tu wyjątkowo niski, przeto niemal całe ich postacie rysowały się na tle nieba, skutkiem czego wydawali się bardzo wysocy. Poszedłem do namiotu, by wydać na wieczerzę, przy której kucharz nasz, M’sa, miał po raz pierwszy popisać się ze swoim kulinarnym talentem, ale wróciłem niebawem na brzeg, gdyż w jednej z grup poczęto wołać: „Mamba! mamba!“ (krokodyl). Przy wieczornem świetle nie mogłem nic dojrzeć, choć murzyni pokazywali mi palcami miejsce, w któ-