Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/315

Ta strona została uwierzytelniona.

łożyliśmy się spać, ale komary, które już nad rzeką zasmakowały widocznie w naszej krwi, nie dały nam oka zmrużyć. Gdy i zgaszenie latarni nie pomogło, wyszedłem przed namiot, gdzie przynajmniej przeciągał od czasu do czasu wiatr. Kilka razy zbliżyłem się jeszcze do rzeki, by posłuchać hipopotamów, poczem zasiadłem na myśliwskiem krzesełku, przed namiotem, z postanowieniem spędzenia w ten sposób nocy.
W całem M’toni nie było już ani jednego światła, nie licząc lucioli, które obficie pojawiły się nad brzegiem i latały w ciemności, jakby gwiazdki błędne. Rozmowa żab trwała ciągle. Ludzie nasi leżeli pokotem przy namiocie, z głowami wspartemi na pakach. Mimo upału, była w powietrzu taka wilgoć, że ubranie na mnie stało się mokre. Tkwi w tej wilgoci ckliwy zapach błota, które nocą oddaje cały żar, jaki wchłonęło we dnie. Oddycha się tu z trudnością, tętna biją ciężko — i mimowoli czuje się, że tu febra krąży nad człowiekiem, jak sęp nad trupem.
Koło północy rzeka i błota poczęły dymić, wstała mgła i przesłoniła cały świat. Zapaliwszy fajkę, której dym zniechęcał nieco komary, starałem się uporządkować wrażenia. Nagromadziło się ich sporo! Pożegnanie się z misyonarzami,