znów pokazały się dość obficie, raz zaś na ławicy piaszczystej ujrzeliśmy całe zwierzę.
Na strzał było zbyt daleko, ale towarzysz mój odfotografował je, zanim namyśliło się zejść, zdaje się jednak, że z powodu oddalenia, bezskutecznie, albowiem na fotografiach rzeki Kingani, które mi przesłał za powrotem do kraju, nie mogę znaleźć hipopotama. Mnie zniecierpliwiło polowanie z łodzi, przed którą zwierzęta ukazują się zbyt daleko i z której strzał jest, z powodu jej ruchu, niepewny. Postanowiliśmy wyjść w suchem miejscu na ląd i posuwać się dalej krzakami. Sposób okazał się dobry.
Wkrótce na zakręcie rzeki spostrzegliśmy dwie głowy, zwrócone ku sobie nozdrzami, zanurzające się i wynurzające co chwila, jakby dla zabawy. Przyklęknąwszy, wymierzyłem z największą starannością i pociągnąłem za cyngiel. Tym razem byłem pewny swego strzału, jakkolwiek na razie nie mogłem ocenić jego skutku.
Jakoż w półtorej godziny później, gdyśmy już wrócili do M’toni, murzyni nasi, włóczący się nad rzeką, ujrzeli hipopotama, toczonego na dół przez wody. Tłómacz Franciszek począł wołać:
— Blessé! Blessé!
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/324
Ta strona została uwierzytelniona.