Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/325

Ta strona została uwierzytelniona.

I istotnie zwierz musiał być ciężko postrzelony, dobrowolnie bowiem nie schodziłby w dół rzeki, właśnie wówczas, gdy wszystkie inne, unikając słonej fali, ciągną w przeciwną stronę. Murzyni śledzili go czas jakiś, idąc brzegiem, dopóki nagła ciemność nie przykryła lądu i rzeki.
Wieczorem brat Oskar przysłał nam z Bagamoyo jeszcze pięciu pagazich i kilka słów pożegnania. Nazajutrz postanowiliśmy do dnia wyruszyć, ze względu na wyjątkowo niezdrowe położenie M’toni. Gdyby który z nas dostał febry zaraz na początku podróży, dalszy jej ciąg byłby co najmniej bardzo utrudniony, jeśli nie zupełnie niepodobny.
Zresztą M’toni i jego hipopotamy mogliśmy z łatwością jeszcze odwiedzić po powrocie do Bagamoyo, jest to bowiem zaledwie kilka godzin drogi — i na podobną wycieczkę nie potrzeba najmować karawany. Tymczasem mieliśmy iść w kraje wyższe i zdrowsze, wśród których płynie bystra Wami. Jakoż, po źle przespanej, z powodu moskitów, nocy, pożegnaliśmy się z poborcą i przeprawiwszy się na drugi brzeg tą samą żelazną szalupą, ruszyliśmy długim wężem przez błota, trzciny i zarośla w dalszą drogę.