bre w pierwszych dniach kwietnia i trwa dwa miesiące; druga, zwana vouli, panuje od października do końca roku. Ale i wówczas niebo nie zaciąga się na stałe szarą oponą; raczej wiatr żenie zawalne, nabrzękłe dżdżem chmury, które uderzając wzajem o siebie, pękają, nakształt beczek z wodą i zatapiają ziemię ulewą. Lecz w przerwach między ulewami przychodzi co chwila jasność słoneczna, rozświeca zmoczoną okolicę i rozbłyskuje w tysiącznych kroplach rosy. Jest to pora najbujniejszego wzrostu traw, trzcin i dżongli. Kraj napełnia się kałużami, rzeki wzbierają; błota — takie naprzykład, jakie przechodziłem nad Kingani — zmieniają się w nieprzejrzane jeziora. Ruch karawanowy ustaje, bo gdy i ścieżki rozmiękną, niemasz nigdzie drogi możliwej. Czarni zamykają się w chatach; na polach panuje cisza, przerywana jeno pluskaniem dżdżu po kałużach i jeziorkach. Cała kraina staje się państwem nawałnic, wody i febry.
Dopiero, gdy deszcze ustaną, wszystko budzi się do życia. Kobiety wychodzą z motykami w pole, mężczyźni wyganiają trzody na wyżyny; ścieżki czernią się od karawan, ciągnących z głębi ku pomorzu lub z pomorza ku wielkim Njansom i niosących kły słoniowe, perkale, paciorki,
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/331
Ta strona została uwierzytelniona.