Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/335

Ta strona została uwierzytelniona.

zaciekłością cisnęły się do ekstraktu mlecznego Liebiga. Musieliśmy przy otwarciu puszki przelewać mozolnie zawartość do butelek i korkować szczelnie, mimo tego na każdym korku zbierały się góry tych owadów.
Kąpiąc się w kałużach przy wsiach murzyńskich, spostrzegałem często na liściach nadwodnych lub na brzegu, rodzaj liszek, długich, jak wskazujący palec, z wierzchu całkiem czarnych, spodem opatrzonych mnóstwem nóg żółtej barwy. Napełniały mnie one wstrętem i obawą, brałem je bowiem za stonogi, o których jadowitości opowiadano mi po misyach. Później jednak widziałem, jak nasi ludzie zgarniali ręką z karku te robaki i ciskali je w wodę, bez jakiejkolwiek dla siebie szkody.
Co do much tse-tse, te zabójcze są tylko dla zwierząt. Mówiono mi, że woły, usłyszawszy ich brzęczenie, wpadają w popłoch. Ludziom ukąszenie ich nie szkodzi więcej od ukąszenia komara. Za rzeką Wami liczba ich powiększa się. Często widywałem tse-tse, siadające na naszych kapeluszach, gdy zabezpieczeni cieniem drzew, kładliśmy je na ziemi obok nas. Jednę zabiłem i starałem się zachować, ale mi się pokruszyła