gehenną cierpień, krwi i łez ludzkich. Człowiek był literalnie człowiekowi wilkiem, bo go pożerał. Dziś to ustało wszędzie, dokąd dosięgnęła ręka i energia niemiecka. Dziś taki nasz przyjaciel, jegomość Muene-Pira, jeźli czasem skosztuje jeszcze ludzkiego bifsztyku, to czyni to rzadko i w największej tajemnicy, poczem, dręczony niepokojem, wysyła na wszelki wypadek krowę w podarunku do Bagamoyo. Przed kilkunastu jeszcze laty przyjmował on bezbronnego ojca Stefana, przewracając dziko oczyma i przysuwając dzidę do jego piersi; dziś staruszek, na widok dwóch białych, przestępuje z nogi na nogę, śmieje się, znosi pombe, miód leśny i dopiero upewniwszy się, że to nie Niemcy przyszli do niego w gości, powie pod namiotem z tajemniczą miną: Daki akuna msuri! akuna msuri! (Niemcy nie dobrzy, nie dobrzy!)
Nie bierze jednak w rachubę tego, że gdyby nie sąsiedztwo o parę dni drogi od Bagamoyo, toby może jego kości już dawno hyjeny rozniosły po polach, albowiem i on sam, i jego wierni poddani, są ostatnim szczątkiem licznego niegdyś narodu U-Doe, który przed niewielu laty został rozbity w zawierusze wojennej, wytępiony, pozjadany lub zaprzedany w niewolę.