nasze strzelby, reszta zaś pagazich rozciąga się, jak zwykle, długim sznurem. Często nad wysokim oczeretem widać tylko paki, chwiejące się na głowach; czasem krze i trzciny zasłaniają zupełnie karawanę, która z powodu trudności drogi rozciąga się coraz bardziej, tak, że idący na końcu, pozostają o kilkaset kroków za nami. Na okrzyk: „Aya!“ — który najbliżsi murzyni powtarzają skwapliwie, nadając sobie zaraz jakby prawo rozkazywania pozostałym — wszystko się spieszy, zbiega i czyni łańcuch zwartszy.
Przez pierwsze pół godziny drogi otacza nas gąszcz, nadzwyczaj zbity z powodu ljanów, które przerzucając się z jednego krzaka na drugi, wiążą je niby tysiącami cieńszych i grubszych powrozów. Błoto jednak staje się coraz mniejsze i suchsze. Widocznie wychodzimy z przestrzeni, które Kingani zalewa w czasie massiki i wouli. Gdzieniegdzie trafiają się już drzewa, których nie widzieliśmy w pobliżu łożyska; z niektórych krzaków zwieszają się owoce wielkości i kształtu naszych dyni. Haszcze rzedną i rzedną, a nakoniec poczyna się step suchy, rozłożysty, na nim rzadkie mimozy, miejscami kępki krzewin, obsypanych czerwonem, jak krew, kwieciem — i trawa w pas.
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/359
Ta strona została uwierzytelniona.