Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/360

Ta strona została uwierzytelniona.

Naokół nie widać ani zwierząt, ani większych ptaków. Słońce poczyna już dopiekać, ale po stepie przeciąga od czasu do czasu wiatr. Po godzinie drogi przychodzimy do wioski Kikoka i zajmujemy ją z tem większą łatwością, że niema w niej żywej duszy. Nic nędzniejszego nie podobna sobie wyobrazić. Jest tu ośm szałasów, skleconych z trawy i chróstu, tak niskich, że dochodzą nam zaledwie do pasa. W środku stoi samotne, niezbyt wielkie drzewo mangowe — i oto wszystko. Gdyby nie owo drzewo i gdyby nie łodygi ananasów, niewątpliwie zasadzonych ręką ludzką, możnaby mniemać, że jest to czasowe obozowisko; ale w dali widać także kilka krzów bananowych, widocznie więc mieszka tu stale jakaś bieda afrykańska, która na wieść o zbliżaniu się białych, drapnęła w pobliskie zarośla. Tłómacz Franciszek objaśnia mnie zresztą, że ludzie ci uciekli prawdopodobnie nie przed nami, ale przed ową ekspedycyą, która nieco pierwej poszła do kraju U-Zagara — i że uciekli ze strachu, żeby ich nie wzięto jako tragarzy. Niemcy czynią to często — bo zresztą niema innego sposobu; jakkolwiek zaś murzynom, zniewolonym do obowiązku tragarzy, płacą sumiennie, ci, bojąc się dalekich wypraw, a przedewszystkiem