dnego gatunku, stojących obok siebie. Tak samo jest i z krzakami: prawie każdy ma inny kształt, inną korę, inne liście i owoce.
Słońce zniża się ku zachodnim wzgórzom. Bursztynowy odbłysk niknie na wypukłościach pni, na brzegach liści i zmienia się w czerwonawo-złoty. Wierzchołki ramion euforbii zapalają się, jak świece; w przestworzu rumiana przejrzystość i słodycz wieczorna. Często to można widzieć i u nas, że gdy w lecie, po dniu pogodnym, nastaje wieczór pogodny, zwiastun gwieździstej nocy, w całej naturze jest jakby dobry humor, jakby radość z życia i otucha. Krzewy, drzewa i ptaki zdają się mówić: „Dzień nam zeszedł dobrze, a teraz zmówimy sobie: „Wszystkie nasze“ i utniemy drzemkę aż miło.“
Taki właśnie wieczór, łagodny i świetlisty, czynił się też nad nami. Słońce stało się wielkie, jak koło; dolny jego obrąb dotykał już wzgórzy — i lada chwila miało się całe za nie zasunąć.
Od niejakiego czasu szliśmy zaroślami, w których utonęła ścieżka. Nagle, w największym gąszczu, spostrzegamy pod siecią ljanów częstokół i rodzaj bramy, utworzonej z niskich pni. To już wioska. Wyprawa wojenna widocznie
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/365
Ta strona została uwierzytelniona.