Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/366

Ta strona została uwierzytelniona.

tędy nie przechodziła, bo ludność jest na miejscu. Wchodzimy. Środkowy dziedziniec zapełnia się naszymi ludźmi, którzy zdejmują ciężary z głów i składają je na ziemi. Kobiety i dzieci otaczają nas z ciekawością, ale i z pewnym strachem. Mężczyźni wynoszą nam z chat swe łóżka, wyplatane paskami skóry, czyli tak zwane kitandy, na których siadamy, czekając, zanim rozbiją nam namiot i złożą nasze własne, polowe łóżka.
Długi pochód zmęczył nas porządnie. Chciałoby się wyciągnąć i odpoczywać, ale podróżnik, przyszedłszy na nocleg, ma jeszcze dużo zajęcia. Trzeba wskazać miejsce na namiot, przypilnować ludzi, którzy go stawiają, pootwierać paki, wydać kawę, herbatę, mąkę i konserwy; następnie, ze względu na słabość natury ludzkiej, a zwłaszcza murzyńskiej, pozamykać skrzynie, zawierające takie rzeczy, jak cukier, sól, wino lub koniak. Wszystko to trwa dość długo i męczy niemniej od pochodu. Naturalnie, oczy mieszkańców wioski śledzą każdy ruch białego człowieka, co z początku bawi, ale później zawadza i drażni.
Zapadła noc i rozniecono ogniska. Płomień rozświeca niskie dachy zabudowanych w krąg chat, przed któremi stoją lub siedzą grupy mu-