krem położeniu beczeniem tak przeraźliwem, że aż w uszach dzwoni. Leżę, odpoczywam i rozmyślam.
Ludzie nasi, wyspani równie jak my, a daleko bardziej przyzwyczajeni do pochodów, nie myślą nawet o odpoczynku. Tłuką przy ognisku kassawę w stępie i rozprawiają, jak kumoszki na jarmarku. Słyszę niewyczerpane dowodzenia i spory, kończące się zawsze przeciągłem: „aa!“ — pełnem jakby zdziwienia i oburzenia. Jestem przekonany, że gadają o byle czem, aby tylko gadać, a tymczasem gwar ich zlewa się z beczeniem kozy w stały nieznośny harmider. Od czasu do czasu podnoszę skrzydło namiotu i każę im być cicho; wówczas każdy powtarza pospiesznie; „Tss! tss! M’buana Kuba“ — jeden daje drugiemu sójki w brzuch — i przez czas jakiś panuje milczenie, ale po chwili poczynają się szepty, potem półgłośna rozmowa — nie upłynął kwadrans — już zapomnieli o wszystkiem — i znów gwar, jak w szkole.
Ostatecznie więcej mnie to bawi, niż gniewa, bo lubię naszych ludzi. Pierwszego dnia wydawali mi się wszyscy tak do siebie podobni, że nie mogłem jednego od drugiego odróżnić; teraz, po kilku dniach, spędzonych nad Kingani, roz-
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/370
Ta strona została uwierzytelniona.