ni zajmują się nią chętnie, a kraj zdaje się być jakby umyślnie dla niej stworzony. Tysiące wołów mogłoby się wypasać na tych stepach, nie zajętych przez nikogo i porosłych dżonglami. Ludzie nasi mówią nam, że pierwsze stado zobaczymy dopiero w Pira-Muene, u króla ludożerców U-Doe, a ojca naszego małego Tomasza.
Znaleźliśmy tu dwie sadzawki: w jednej woda jest biała, zła do picia, w drugiej wyborna. Ma ona smaczek bananowy, kolor zaś bursztynu, tak, jakby ktoś dodał do niej parę kropel czarnej kawy. Barwa owa zostaje jej nawet po przedystylowaniu. Obie sadzawki pogrążone są w głębokim cieniu drzew i zarośli, więc obie mają wodę stosunkowo zimną. Kąpiel odświeżyła nas wyśmienicie, chociaż rozbieraliśmy się z nieprzyjemnem wrażeniem, na liściach bowiem, zwieszonych nad wodą, było mnóstwo owych długich na kilka cali czarnych robaków, które sądząc po liczbie nóg, poczytywałem za stonogi. Bruno jednak brał je w rękę, nie były więc jadowite.
Deszcz nie przychodził; widocznie massika jeszcze nam nie groziła. Obłoki to zbiegały się, przesłaniając słońce, to rozbiegały, tworząc szpary, przez które przedzierał się ostry blask. Step
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/377
Ta strona została uwierzytelniona.