bna zastosować się do tych przepisów. Postój musi wypaść nad wodą, inaczej bowiem niema na czem gotować, trzeba więc iść, póki się nie trafi na strumień lub kałużę. Strumieni jest w ogóle bardzo mało: rzeki afrykańskie prawie nie mają przytoków, kałuże zaś wysychają od upałów, a w takim razie niema innej rady, jak iść popołudniu dalej, póki się na wodę nie trafi.
Ponieważ podróżowaliśmy w najsuchszej porze roku, więc zdarzało nam się to ustawicznie. Wysyłaliśmy nieraz naprzód ludzi, niosących namiot, by nam go rozbili w miejscu, gdzie miała się znajdować kałuża i przygotowali wszystko do postoju, tymczasem, gdyśmy nadeszli, czarni wychodzili z gąszczów naprzeciw nas z wydłużonemi twarzami, mówiąc: „Madi apana!“ (wody brak).
Łatwo zrozumieć, w jaki humor wpada po otrzymaniu takiej wiadomości człowiek, zlany potem, zdyszany, napół upieczony, któremu drżą nogi, biją tętna w skroniach i język wysycha w ustach. Ale niema rady. Trzeba, po przespaniu najgorętszych godzin, rozpiąć podartą przez mimozy parasolkę i wlec się dalej. Dobrze, gdy się ma zapas w manierce, a wodę sodową w skrzyni, ale gdy to wszystko wyjdzie, droga staje się
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/380
Ta strona została uwierzytelniona.