głowa, przechyliłem je do ust. Był w niem miód leśny, bardzo chłodny, ale tak pełen gąsienic, żem go odsunął ze wstrętem, dając znać za pomocą giestów gospodarzowi, by zachował dla siebie samego takie przysmaki. Natomiast pombe, zawarte w drugiem naczyniu, wydało mi się rozkosznym napojem. Teraz zrozumiałem, dlaczego ludzie nasi woleli narazić skórę, niż nie zatrzymać się w poprzedniej wiosce.
Po dwóch, a właściwie trzech pochodach, byłem spragniony nadzwyczajnie, to też przez długi czas nie mogłem oderwać ust od naczynia. Zaspakajałem za jedną drogą głód i pragnienie, albowiem pombe nietylko było chłodne, nietylko kwaskowate, jak rozczyn razowego ciasta, ale w smaku przypominało chleb, było zaś gęste, jak żur, którym żywi się nasz lud na Mazurach. Barwie jego nie mogłem się w ciemności przyjrzeć, ale w tej chwili była mi ona zupełnie obojętna, również jak i to, że od czasu do czasu przesuwały się przez moje gardło kawałki nieco zwartsze, nieznanego mi pochodzenia.
Towarzysz mój raczył się nie gorzej odemnie, co widząc Muene — rad, że nam dogodził — począł podskakiwać z radości, jak Dawid
Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/388
Ta strona została uwierzytelniona.